Pociąg Lida – Wilno

Pociąg którym Staszka jechała do Wilna z Lidy zwolnił, jakby zbliżał się̨ do stacji. Był tu wielki łuk, łagodne półkole torów przechodzących przez skraj lasu, po lewej, wysokopienne sosny. Nasyp kolejowy biegł aż do stacji jakby parkiem leśnym. Staszka wyglądała przez okno, nie zastanawiając się nad tym gdzie jest, lecz myślała o przyjeździe do Wilna i przejściu przez dworzec – miała w walizce części do radiostacji i bibułę. Walizka ważyła swoje. Gdyby patrol szaulisów albo żandarmerii niemieckiej otworzył walizkę na pewno by skończyło się na gestapo. Więc chciała przejść przez miasto bez ryzyka, a więc tak, żeby żaden Litwin ani Niemiec ani myślał do niej podejść.

Pociąg jechał łukiem przez las, lokomotywa rozpędzała się na długim odcinku, bo na stacji, na której był rozjazd do Wilna, pociąg pospieszny się nie zatrzymywał. Iskry przelatywały  i czuć było czad z komina lokomotywy. Rytm tłoków parowozu  przyspieszył. Ponary to była mała stacyjka, przeznaczona do lokalnego ruchu, przed wojną dla wczasowiczów. Staszka stała przy oknie w ścisku pomiędzy ludźmi – pociągów było mało i rzadko jeździły. A pospieszne zawsze były wypełnione ponad miarę. 

Stała przy oknie, patrzyła na pojawiające się budynki przed stacją, a gdzieś z przodu widać już było semafory, zaraz minie stację i potem znowu będzie las. Była w pierwszym wagonie, zaraz za lokomotywą. Okno było uchylone i powietrze pomieszane z dymem wpadało do środka. Otworzyła je szerzej, żeby zobaczyć czy jak blisko jest  stacja. 

Nagle pociąg zaczął gwałtownie hamować, ludzie stracili równowagę, Staszka trzymała się krawędzi okna i wychyliła się na zewnątrz, spojrzała do przodu. Pociąg wjeżdżał na stację, ale stacja nie była jak zwykle pusta. Było na niej mrowie ludzi, którzy uciekali przed Niemcami i Litwinami. Byli także na torach i pociąg hamował, lecz jego masa była nie do zatrzymania. 

Mundurowi strzelali do Żydów. Staszka, wychylona z okna do połowy ciała widziała jak jakiś Niemiec stojąc w rozkroku pomiędzy gęstwiną ludzką, od niechcenia mierząc z pistoletu, raz po raz strzela. Staszka zbliżała się do niego i gdy była już na jego wysokości, on podniósł wzrok znad broni i ich oczy się spotkały. Niemiec uniósł pistolet wyżej i strzelił w jej kierunku, w ruchomy cel. Mknęła dalej nad tymi ludźmi, padającymi pod strzałami oprawców, widziała tę wirującą ucieczkę prosto pod koła pociągu lub kule. Słyszała krzyk podnoszący się coraz wyżej i przebijający się ponad łomot i hałas lokomotywy. W pędzie zbliżał się budynek stacyjny, odległy o szerokość peronu i wtedy zobaczyła klęczącego przy rowerze mężczyznę, jakby się nim zasłaniał przed tym widokiem przed sobą, skąd nadjeżdżał pociąg, brodzący w mordowanych ludziach. Staszka zbliżając się w pędzie, patrząc na niego z góry, poznała go – to był ten redaktor Słowa, który czasem przed wojną przychodził do nich na uniwersytet, na wydział rolny, porozmawiać o ptakach. Minęła stojącą postać, patrzyła za nim, oddalając się w przyspieszającym pociągu i – tak jak tamten przelotnie znany człowiek – czuła grozę, która wypełniła jej duszę. 

Odwróciła się od okna i spojrzała na ludzi w wagonie. Wszyscy siedzieli jak skamieniali. Słychać było tylko maszynę lokomotywy, stukot kół. Ludzie patrzyli się przed siebie, była cisza i Staszka czuła, że jej współpasażerowie są tak samo jak on zdruzgotani tym co zobaczyli przed chwilą. Nagle w tej ciszy wybrzmiał głos mężczyzny siedzącego twarzą do kierunku jazdy przy tym oknie przy którym stała Staszka, cały czas oparta o szybę i słysząca pęd powietrza za sobą. Pociąg zaczął zwalniać

– Ot Szwaby Żydków strzelają! Rychło w czas!

– Milcz pan! – Staszka usłyszała własny głos. Nie panowała nad sobą – Milcz pan. Tylko skończona swołocz coś takiego może mówić, nie Polak!

– A pani co, Żydówka? Jak pani się nazywa?

Do wagonu od strony lokomotywy wszedł konduktor, pociąg już jechał bardzo wolno.

– Nu państwo drogie, po tym co myśmy tu i zobaczyli w tych Ponarach to lepiej wyskoczyć w biegu, bo na dworcu to my i gestapo zobaczyć możemy.

Staszka szybko sięgnęła po walizkę leżącą na półce nad głową mężczyzny, z którym weszła w sprzeczkę. On też się już podnosił. Walizka była ciężka, Staszka jej nie utrzymała i cały ciężarem uderzyła w jego kolano. Krzyknął i zwinął się z bólu chwytając za uderzone miejsce, a Staszka chwyciła walizkę i przejściem pomiędzy ławkami szybko przecisnęła się do drzwi na zewnątrz, gdzie była galeryjka ze stopniami do wyjścia. Pociąg jechał wolniej od idącego człowieka. Staszka najpierw rzuciła walizkę, a potem sama skoczyła, na ugiętych nogach, tak jak skakała z wieży spadochronowej na kursie Przysposobienia Wojskowego. Upadła obok nasypu, kamienie szutru poczuła na łydkach i  pośladkach, upadła, i siła rozpędu jeszcze obróciła ją na plecy. Obok niej wylądował jeszcze jakiś człowiek, ale to nie był ten folksdojcz. Jakiś inny mężczyzna. Pociąg powoli potoczył się w stronę Wilna i zostali sami. Nie było ciszy. Słychać było odległe strzały. Już wiedziała, że to nie były żadne ćwiczenia szaulisów na strzelnicy.

Nie czuła skaleczeń od ostrego szutru kolejowego, brązowego od startej stali szyn i kół. Szła prostopadle, jak najdalej od toru, nie oglądając się za siebie, ale nie słyszała, żeby ktoś ją gonił. Przypominała sobie mapę okolic Wilna.  Musiała być już blisko  miasta, tam gdzie tory z Kowna i Lidy schodzą się w kierunku dworca, niedaleko Wilczej Łapy. Stamtąd do domu na Nowogródzką u zbiegu z Ponarską było kilka kroków.  Musiała się jednak przedostać przez mostek na rzeczce, która był dopływem Wilii w pobliżu Ponar. – dookoła były podmokłe łąki i jedyna droga w stronę Wilczej Łapy wiodła przez Ponary. A na mostku byli szaulisi. Po tym co zobaczyła na stacji rozumiała dlaczego. Droga prowadziła do miejsca, którego się ludzie domyślali, ale nie dopuszczali myśli, że to może się dziać naprawdę. Te marsze z getta przez Wilno widmowych postaci, idących Ponarską wzdłuż parkanu ich ogrodu – teraz rozumiała po co idą i dokąd. Gdy tylko zaczęły się te marsze i zobaczyli przez szpary w deskach (płot był lity, jednak można było przyłożywszy oko do dziury po sęku zobaczyć co jest po drugiej stronie) tych wychudłych Żydów czuli że coś się stało nieodwracalnego. Że nawet jeśli Niemcy z Litwinami wywożą ich na jakieś roboty, jak mówiono na północ – dokąd? – to Wilno nie będzie już takie samo. Poczuli to, gdy dowiedzieli się, że idzie i Icek Zylbersztajn który był krawcem ojca, od początku gdy mieszkali w Wilnie, po przeprowadzce Dyneburga w osiemnastym roku – z tą wiadomością, że Zylbersztajn jest w konwoju przybiegł do Staszki młodszy brat – Tadek, którego było wszędzie pełno. Trzynastolatek biegał po całym mieście z kolegami i znosił wieści.  Gdy przybiegł ze słowami „Zylbersztajna wzięli” Staszka szybko spakowała do płóciennego worka – takiego jak na mąkę – chleb, który właśnie upiekła, sadło z ostatniego świniobicia (trochę się zawahała przy tym, ale w końcu wzruszyła ramionami) i trochę soli zawiniętej w fidybus i pobiegła do wyjścia z domu od strony Nowogródzkiej, w lewo w stronę skrzyżowania z Ponarską. Tam ostrym kątem trójkąta zbiegały się te dwie ulice wzdłuż których stał płot ich posesji. Szła szybko, starając się nie biec, żeby nie zwracać  a siebie uwagi, mimo że na ulicy nikogo nie było. Dopiero gdy wyszla zza narożnika płotu na Ponarską zobaczyła dlaczego – trójkątne skrzyżowanie było przegrodzone szeregiem szaulisów. Spojrzała w lewo – od strony dworca szli Żydzi, gestym tłumem, powoli, wpatrzeni w ziemię lub na bok, jakby unikający wzroku konwojentów – Litwinów w szarozielonych mundurach z karabinami na plecach. Jeden czarny – esesman stał z dala i przyglądał się tej scenie. Palił papierosa, oparty o bok samochodu zaparkowanego przy wysokim krawężniku Ponarskiej. Staszka tym szybkim krokiem prawie wpadła na niego, gdy wychynęła zza narożnika płotu i gwałtownie się zatrzymała, nie wiedząc co zrobić. Niemiec spojrzał na nią, bo jej pojawienie się zakłóciło mu pole widzenia – obcy szybki element w kontraście do powolnych, ociężałych Żydów. Staszka nie patrzyła na niego, lecz na idących, szukając znajomych, szukając krawca Zylbersztajna. Nie było go. Czuła obecność esesmana i jego zainteresowanie pojawieniem się jej. Trzymała na wysokości piersi tobołek z żywnością. Zastanawiała się jak podać to komuś, już nawet nie Zylbersztajnowi, ale komukolwiek z tych wygłodzonych nieszczęśników. I widziała, widziała patrząc i nie patrząc na tego Niemca w czapce z trupią główką, że przygląda się jej. I wtedy odwróciła się i wróciła do domu. Krok za krokiem, nie oglądając się, nie chciała zwrócić na siebie uwagi gdyby esesman patrzał za nią. 

Wtedy właśnie, po tym wydarzeniu zdała sobie sprawę z własnej słabości. Wstydziła się sama przed sobą, że nie znalazła sposobu, żeby  dać Zylbersztajnowi tę żywność. Te marsze wzdłuż ich płotu, które zaczęły się wkrótce po wejściu Niemców do Wilna miały w sobie coś złowróżbnego. A teraz na jesieni, gdy Niemcy byli prawie pod Moskwą – te przesiedlenia, o których mówiło miasto – wydawały się prawdopodobne. I Staszka dopiero w wagonie, przesuwając się w pędzie wysoko nad głowami mordowanych zrozumiała do końca, to, czego wszyscy  się domyślali, lecz nie dopuszczali do siebie. Owszem były niemieckie bestialstwa zaraz po wkroczeniu, były przy formowanu getta u wylotu ich Nowogródzkiej na Zawalną i dalej. Ale nie to. 

Szła teraz w stronę Wilczej Łapy z tą ciężką walizką, j domyślała się co może w niej być, poobijana po skoku, półprzytomna, zszokowana tym co zobaczyła w okien pociągu, przestraszona niespodziewanym atakiem tego człowieka z przedziału, z myślą, że jakoś musi dostać się do domu, przebrać, otrząsnąć, a potem dopiero zanieść walizkę na punkt kontaktowy. Ważyła pewnie ze trzydzieści kilogramów. Zamki były zamknięte i nie miała do nich klucza. Odebrała ją w Kownie w kościelnej zakrystii. Kazano jej pojechać z walizką identyczną jak ta, którą odebrała. Tylko ta odebrana była po prostu ciężka, tak ciężka, że z trudem mogła ją unieść. Gdyby ktoś ją obserwował, to zobaczyłby, że wychodziła z kościoła wyraźnie przechylona na jedną stronę, inaczej niż wchodziła. Na szczęście nie śledzono jej – tak się domyślała, a teraz po skoku z pociągu była tego pewna.

Zastanawiała się jak przejść przez posterunek na Wilczej Łapie, tak, żeby dostać się do trójkątnego skrzyżowania Nowogródzkiej i Ponarskiej. Kiedyś przechodziła tam w drodze do szpitala kolejowego, gdzie kolega kursowy z rolnictwa, ze studiów przedwojennych – jakie to były odległe czasy – był sanitariuszem i pomógł jej, gdy niedługo po wkroczeniu Niemców, pod koniec lipca, gdy Tadek skaleczył się w jakichś swoich zabawach na mieście i trzeba było zszyć rozdartą na nodze skórę. Brat był nie do utrzymania w domu i mimo zakazów ciągle się wymykał. Ojciec już nie żył od czerwca, ona była najstarsza z rodzeństwa, a matka ciężko chora na serce nie wychodziła z sypialni i na Staszkę zwaliło się zarządzanie domem i tym co zostało z rodzinnego przedsiębiorstwa, i jeszcze podróże takie jak ta – dla organizacji. Czerwcowo-lipcowy chaos juz minął, Niemcy się sadowili na dobre, widać było już, że nie odbudują Litwy ze stolicą w Wilnie. 

Dochodziła drogą z Ponar do zakrętu, gdzie za rzadkimi drzewami, po lewej stronie było widać zabudowania szpitala kolejowego, z parkiem, ogrodzonym murem z arkadowymi przęsłami. Z nasypu drogo która szla widziała to co dzieje się na terenie szpitala. Było przedpołudnie, wrześniowe słońce jasno świeciło i niemieccy żołnierze w piżamach wylegiwali się na trawie. Niektórzy mieli widoczne opatrunki, wszyscy wyglądali z wysokości drogi jak figurynki z porcelany dokładnie odtwarzającej szczegóły postaci w a przezroczystym powietrzu niosły się głosy niemczyzny. O czymś z ożywieniem rozmawiali, z odległości kilkudziesięciu metrów nie rozumiała słów. było ich kilkunastu i a jeden z nich jakby zwoływał pozostałych trzymając w ręku gazetę. Cos musiało się stać. Nie zwracali na nią uwagi, byli za daleko. Postanowiła to wykorzystać, zeszła z nasypu i podeszła bardzo plisko muru szpitalnego, słyszała niemieckie głosy już bardzo wyraźnie i rozumiała co mówili – Kijów otoczony i zdobyty. Słyszała głos jednego z Niemców czytającego artykuł z gazety. Nie wszystko rozumiała dokładnie, były tam słowa których nie znała. Rozumiała ten bombastyczny ton tego tekstu, a młodzi Niemcy po drugiej stronie co jakiś czas wznosili okrzyki entuzjazmu. Szła powoli i chyba już była bardzo blisko tych żołnierzy po drugiej stronie muru, bo teraz słyszała bardzo wyraźnie. Dwa młode głosy.

– Was jetzt?

– Heute Kiew und morgen die ganze Welt!

– Wie in einem Lied…

– Ja.

Szła dalej. Głosy cichły. Trzymała się tego muru po swojej prawej ręce. Żeby dojść do domu musiała ominąć szpital wzdłuż muru, wyjąć na ulice Wodociągową, z niewielkimi drewnianymi domkami, potem był tor kolejowy, przepust na którym stali szaulisi i potem ulicą Wilcza Łapa była prosta droga do domu. Mur skręcił pod kątem prostym. Przed sobą miała perspektywę nasypu nad rzeczką i przepustu na którym był drewniany mostek szerokości furmanki. Obok mostku – budka strażnika w czarno biało czerwone pasy. Obok budki stał szaulis. Był odwrócony, patrzył w głąb ulicy za most. Coś tam się działo albo strażnik na kogoś czekał. Staszka ze swego miejsca nie widziała co tam się dzieje, bo stała poniżej nasypu. Różnica była niewielka, ale wystarczająca, żeby mieć zamknięty widok na to na co patrzył strażnik. Sama była niska i to życia nie ułatwiało. Jej brat, Wiktor, który uciekł do kawalerii w 1937 był wysoki i zobaczyłby bez trudu. Ta myśl o Wiktorze nie wiadomo dlaczego pojawiła się teraz. Ten młodszy brat pewnego dnia zniknął z domu i po miesiącu przysłał kartkę pocztową z Grudziądza. Miał 17 lat zaciągnął się na ochotnika do ułanów. Był wysoki, silny, w siodle siedział jak przyklejony, z końmi oswojony od małego, bo przecież przy domu były stajnie przedsiębiorstwa zbożowego ojca. Wiktor z domu się wymykał, najczęściej go można było spotkać ze stajennymi i furmanami, szkoła go nie interesowała. Ojciec chciał jechać do Grudziądza, ale pułkownik Bobiatyński, były komendant miasta powiedział mu żeby dał spokój. Gruby wąsacz mówił swoim tubalnym głosem

– A pan  Stanisław tam pojedzi, pojedzi i co zrobi, a? Ułana za ucho wyciągni z szeregu? I co potem bendzi? Pan Stanisław pomyślał?

Ojciec rzeczywiście pomyślał i dał spokój. Znał pułkownika jeszcze z czasów dyneburskich i kampanii łotewskiej, znali się i lubili. Pułkownik obiecał sprawdzić jak tam syn się sprawuje i przyszedł z wieścią, że po odbyciu służby początkowej od razu go wzięli na instruktora jazdy, co się do tej pory nie zdarzyło w historii 18 Pułku Ułanów Pomorskich. Nie tylko że taki młody, ale że wszystko wiedział i umiał. Staszka domyśliła się, że Wiktor po prostu od małego przebywając ze stajennymi – od nich, przecież byłych kawalerzystów, po prostu nasiąknął wiedzą i umiejętnościami. Po roku Wiktor zjawił się w domu, wysoki, jakby większy, w rogatywce z turkusowym otokiem. Hałaśliwy, złapał Staszkę i podniósł  pod sufit ich salonu. Ojciec stał początkowo bez słowa, ale gdy Wiktor podszedł i przyklęknął pocałowawszy go w dłoń, jakoś się rozchmurzył i przygarnął do piersi.

Od Września nie było wiadomo co z Wiktorem. Nie było ani słowa, nikt nie wiedział co się z nim stało. 

Wróciła do rzeczywistości. Podeszła bliżej strażnika. Już zobaczyła – to do mostu zbliżała się kolumna Żydów, konwojowana przez grupę szaulisów po bokach. Szły kobiety, dzieci i starcy, prawie nie było mężczyzn w sile wieku. Staszka postawiła walizę na ziemi. Stała wyprostowana i obserwowała zbliżających się. Myślała przejść przez mostek w momencie gdy tamci będą przechodzić i jakoś wykorzystać zamieszanie. Rozejrzała się na boki. Od strony Ponar nikt nie szedł, od strony szpitala także. Strażnik był odwrócony.

Tamci zbliżali się, już wchodzili na mostek. Na czele szedł szaulis z karabinem zawieszonym na szyi, położonym w poprzek na piersi, trzymał na niem oparte nadgarstki dłoni. Ubrany był w zielonkawy mundur, taki sam jak mieli esesmani – Staszka już nauczyła się rozróżniać niemieckie mundury, tak jak wcześniej nauczyła się rozróżniać sowieckie, a jeszcze wcześniej – pamietała to jak z innego świata – tak jak nauczyła się rozróżniać sylwetki sowieckich i niemieckich okrętów na kursie żywych torped. Ten szaulis miał mundur niemiecki, ale oznaczenia na rękawach litewskie. Jakoś się dziwnie nazywali ci szaulisi, mieli jakąś specjalną nazwę. Nie pamiętała. 

Szaulis prowadzący pochód Żydów wszedł na most. Jego kroki zadudniły na deskach, mocno. Był wysoki, barczysty i ciężki. Zawinięte na przedramionach rękawy munduru pokazywały owłosione ramiona. Zobaczył ją – stanął czujnie, potem chwycił karabin i trzymając lewą ręką za łoże lufy, a prawą przeładowując rygiel zamka wycelował w nią

– Kas tu moteris?

Staszka znała litewski z wyjazdów do Kowna podczas okupacji smetonowskiej i póżniej sowieckiej – uczyła się pilnie, żeby nie dać powodu do wpadki przez jakieś głupie niezrozumienie.

Teraz zdała sobie sprawę jak wygląda – sukienka podarta, nogi podrapane, włosy potargane, jest pewnie też usmolona sadzą z toru. Nie wygląda dobrze. Zrobiła błąd, że najpierw nie doprowadziła się do porządku. Litwin może wziąć ją za Żydówkę, która uciekła z transportu.

Fragment przygotowywanej powieści “Las i pamięć”

Author: Maciej Świrski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *